Paweł Zworski


 

Paweł Zworski

Deportacja, zesłanie, powrót

Refleksje osobiste

Nasza rodzina licząca 6 osób została wywieziona 13 kwietnia 1940 roku z Augustowa. Do Północnego Kazachstanu przywieziono nas 28 kwietnia po 14 dniach podróży w bydlęcych wagonach. Przejechaliśmy około 5 tys. kilometrów. Skład pociągu liczył około 60 wagonów. Na stacji Marniutka przed Pietropawłowskiem odłączono część wagonów, w tym wagon, w którym jechała nasza rodzina.

Wszystkie rodziny wraz ze swym skromnym dobytkiem wyładowane zostały na rampę w pobliżu torów kolejowych. Część rodzin schroniła się pod prowizoryczną wiatę, pozostali koczowali pod gołym niebem.

Władzę od konwojentów przejęła grupa cywilów i mundurowych, prawdopodobnie pracowników miejscowego NKWD, do których dokooptowany został jeden z zesłańców. Sprawujący władzę sprawdzili obecność, dokonali przeglądu osób.

W pierwszej kolejności kierowano do miejsc przeznaczenia rodziny o najsłabszej kondycji fizycznej. Zostaliśmy zakwalifikowani do grupy rodzin słabych. W drugim dniu zostaliśmy załadowani na skrzynię samochodu ciężarowego. Wraz z nami jechały jeszcze dwie rodziny. Przez monotonne drogi stepowe wieziono nas z krótkimi przerwami prawie przez cały dzień. Wieczorem dotarliśmy do kazachskiego aułu Dżenatałap. Po krótkim postoju przed siedzibą „sielsowietu”, wyładowano nas przy opustoszałym, typowym na owe czasy, kazachskim domostwie.

W Dżenatałapie mieszkaliśmy ponad 2 miesiące. Był to typowy auł lat 40. Wokół placu centralnego, gdzie usytuowane były parterowe siedziby urzędów, a więc sielsowiet, milicja, szkoła, sklep, rozmieszczone były dość dowolnie indywidualne zagrody mieszkalne Kazachów. Podstawowym elementem zabudowy był obszerny prostokątny „prigon” („saraj”). Był to rodzaj zadaszonego podwórka, którego ściany były najczęściej wyplatane z łozy i uszczelnione bardzo starannie mieszaniną krowiego łajna i gliny.

W prigonie, do którego prowadziły otwierane do wewnątrz drewniane wrota, wydzielone były boksy dla owiec i kóz oraz krowy i konia. Z prigonu prowadziło wejście do pomieszczeń mieszkalnych ‒ a więc jurty i ziemianki, a także do „amboru”, czyli do dość dużego, pozbawionego okien spichlerza, w którym przechowywano karmę dla zwierząt i zapasy żywności dla ludzi.

Jurta, w której koncentrowało się życie mieszkańców, zwłaszcza w porze letniej, wykonana była tą samą metodą, co prigon. Było to obszerne, koliste pomieszczenie, utworzone z wbitych w ziemię długich żerdzi zwężających się ku górze z otworem kominowym; całość szczelnie opleciona gałązkami łoziny i dokładnie oblepiona zaprawą. Pośrodku jurty znajdowało się uformowane palenisko, okolone ze wszystkich stron drewnianymi balami. Wokół ścian uformowane były niskie nary, pokryte „kasznioj”, tzn. wojłokowymi kocami z baraniej i wielbłądziej sierści, a u zamożnych Kazachów skórami, z kilimami, rozwieszonymi na ścianach jurty.

U wylotu otworu kominowego podwieszano pojemniki z suszonym końskim mięsem i skórzane bukłaki z kumysem, z którego serwatki wyrabiano alkoholizowany, musujący napój o nazwie „szampan”, a z twarogu twardy i kwaśny „ukrusz”. Po przeciwnej stronie usytuowana była niska, najczęściej jednoizbowa chata, której wielkość zależała od zamożności gospodarza i liczebności rodziny. W chacie koncentrowało się życie rodzinne, zwłaszcza w porze zimowej. Wnętrze wyposażano w niski piec chlebowy (do wypieku praśnych „lepioszek”) z wysuniętym i osłoniętym okapem kominowym i paleniskiem, na którym zazwyczaj stał trójnóg. Zamiennie można było stawiać na nim żeliwne garnki, tzw. „czugunki” lub zamykane brytfanny „bludy”, do przygotowywania potraw.

Ściany chat wykonane były z glinianych, wzmocnionych słomą, suszonych w słońcu cegieł zwanych „samanem” i oblepionych z obu stron białą gliną lub wapnem. Chaty były częściowo wkopane w ziemię, tak że okna znajdowały się tuż nad powierzchnią ziemi. Podłoga była dwuczęściowa ‒ przy drzwiach znajdowało się klepisko, okresowo „pastowane” rozcieńczonym łajnem krowim. Zimą na tym klepisku przetrzymywano cielęta, aby uchronić je przed zimnem. Druga, obszerniejsza część zabudowana drewnianą podłogą, na której sytuowane były pod ścianą legowiska do spania. Środek stanowiła wyodrębniona część, pokryta ceratą do spożywania posiłków. Do tej części wchodziło się bez obuwia, które pozostawiało się na klepisku. Podstawowymi meblami były: ławy na naczynia domowe, zwykle miski, pijałki, samowar itp. oraz ścienne zamykane albo osłaniane wnęki ‒ szafy na odzienie, a także słupy podpierające piaski dach chatki, na którym wbijane były kołki do wieszania wszystkiego: ręczników, garnków, sprzętów muzycznych, uprzęży, sznurów itp.

Domostwo, do którego nas przywieziono nocą z Marniutki, było w opłakanym stanie. Poprzedni właściciel nie należał zapewne do ludzi zamożnych, bo całość była nad wyraz mizerna, a ponadto pozbawiona wyposażenia, które miałoby jakąkolwiek wartość. Prigon i jurta były dziurawe, na legowiskach leżała stara pokruszona słoma. Podłoga była brudna, a szyby powybijane, okna zatkane tekturą. Na palenisku zachował się poobijany czugunok i wiadro na wodę. Jedynymi sprzętami były ława oraz kołki w ścianach i na słupie podpierającym strop dachowy.

W pierwszą noc, zmęczeni padliśmy na byle jak skleconych legowiskach na brudnej podłodze. Rankiem do naszej chaty weszli nieproszeni goście. Było ich sporo, różnej płci i wieku. Wszyscy ubrani byli w kożuchy lub watowane płaszcze. Mężczyźni na głowach mieli skórzane kapelusze z sierścią do wewnątrz i futrzanym otokiem na zewnątrz. Kobiety na głowach nosiły białe, obcisłe nakrycia opadające na ramiona swobodną pelerynką z wycięciem odsłaniającym ich twarze. Miały długie po kostki ciemne spódnice i obcisłe pluszowe żakiety, na których po obu stronach piersi przyczepione były ozdoby ‒ podziurkowane metalowe pieniążki o różnej wielkości w kolorze złota i srebra. Mieszkańcy o żółtej karnacji i skośnoocy o wąskich ustach, starsi mężczyźni nosili długie, rzadkie brody. Mówili niezrozumiałym dla nas językiem, na twarzach ich było widać zdziwienie. Przyglądali się nam i naszemu skromnemu dobytkowi. Cmokając brali w palce odzież, kołdry, prześcieradła sprawdzając ich jakość. Nie czuło się wrogości, ale coś na kształt zdziwienia i współczucia.

Nasza siedziba była usytuowana w pobliżu dość wysokiej skarpy, tworzącej dolinę Iszymu ‒ rzeki będącej lewą odnogą Irtyszu. Była to rozległa dolina, na dnie której między skarpą a Iszymem rozciągało się bagnisko otoczone kępami, tzw. „koczkami”, przez które wiodły ścieżki do wodopoju. Bagnisko było zasilane przez źródło, które biło u podnóża skarpy.

W miejscu, gdzie wytryskiwało źródło, wbudowane było drewniane koryto, wyżłobione z pnia brzozy, tak że wiadro mogło być napełnione bez trudu po podstawieniu go pod wylot koryta. Przy źródle rosły dwie płaczące brzozy, których gałązki obwieszone były skrawkami kolorowych materiałów (tkanin). Wiązało się to zapewne z jakimiś obrzędami mieszkańców, ale tego nie dowiedzieliśmy się nigdy.

Pierwszy kontakt z hałaśliwą dzieciarnią aułu nastąpił, gdy poszliśmy z bratem po wodę do źródła. Byliśmy obserwowani przez skośnookich wyrostków. Atak przypuszczono, gdy z wiadrem wody wchodziliśmy krętą ścieżką pod górę. Posypały się kamienie, kije i kawałki nawozu. Byliśmy zaskoczeni i wobec zdecydowanej przewagi wrzeszczących napastników uciekaliśmy do jurty. Właściwie nigdy nie nawiązaliśmy kontaktu z młodzieżą kazachską ‒ przeszkodą była nieznajomość języka ‒ i jak sądzę ‒ podsycana przez komunizujących wychowawców wrogość wobec „polskich panów, burżujów i krwiopijców”.

W pobliżu zagród leżały ogromne zwałowiska starej słomy zmieszanej z nawozem. Za tymi stertami były miejsca do załatwienia potrzeb fizjologicznych. Funkcję sanitariuszy dbających o czystość środowiska spełniały biegające luzem, zawsze głodne psy, których w aule było sporo. Może i z tego względu w aułach, a także w rosyjskich osadach nie budowano wychodków. Starsi Kirgizi za swoją potrzebą wychodzili, niosąc z sobą metalowe dzbanki do codziennej ablucji. Na zwałach nawozu, wiosną, w dużych ilościach wyrastały dzikie pieczarki, które przez Kazachów uważane były za niejadalne paskudztwo, a dla nas stanowiły źródło smakowitego pożywienia.

Wielkim utrapieniem, do którego przez długi czas nie mogliśmy przywyknąć były wszechobecne, występujące w bardzo dużej ilości, przeróżne insekty. Nie znano i nie stosowano wówczas żadnych środków owadobójczych, więc występowały one w niewyobrażalnej ilości. W naszej jurcie gnieździły się ogromne ilości różnej odmiany karaluchów. Gdy Babcia napaliła w piecu, aby trochę ogrzać pomieszczenie, owady te powyłaziły ze szpar i zakamarków, i szczelnie pokryły cały piec.

Wielkie utrapienie stanowiła też „maszkara”. Występowała ona zwłaszcza wiosną w okolicach mokradeł. Były to gęste roje różnych komarów i drobnych gryzących „moszek”, które siadały na nieosłonięte części ciała, właziły pod koszule i gryzły boleśnie, pozostawiając swędzące bąble. Wychodząc na wiosenne zbiory jadalnych roślin stepowych, a zwłaszcza szczawiu, dzikiej cebuli lub dzikiego czosnku, które rosły w pobliżu mokradeł, trzeba było być przygotowanym na kontakt z tą plagą. Rękawy obwiązywało się sznurkiem, aby chronić ręce przed „moszkami”, głowę i szyję obwiązywało się szmatami, pozostawiając nieosłonięte jedynie oczy, a do ręki brało się tzw. „dymokur”, czyli dziurkowaną blaszankę wypełnioną żarzącym się węglem i wysuszonymi odchodami końskimi, które paląc się, wydzielały dym częściowo odstraszający ataki maszkary. Mimo tych zabezpieczeń po każdej wyprawie po jadalną zieleninę, która stanowiła, zwłaszcza na wiosnę, bardzo istotne źródło pożywienia i witamin, wracało się ze skórą obolałą i piekącą od licznych ukąszeń fruwających owadów. W rojach maszkary były również komary roznoszące malarię i ta choroba, bardzo męcząca, często atakowała mieszkańców Północnego Kazachstanu, w tym również i Polaków.

Oddzielnym rozdziałem, wpisanym w dzieje Polaków na zesłaniu, była wszawica, która stała się nieodłącznym towarzyszem biedy, zwłaszcza do czasu skromnych dostaw proszku DDT, otrzymywanego za pośrednictwem polskich placówek opiekuńczych w ZSRR. Plaga ta, ze względu na brak mydła, nad wyraz szybko zaatakowała prawie wszystkich Polaków. „Iskanie” i zabijanie wszy i ich jajeczek, czyli „gnid” było zajęciem powszechnym, niemal codziennym, a iskanie wszy we włosach zajęciem relaksującym, zwłaszcza u kobiet. Kirgizi wszy traktowali jako owady czyste, bo wyhodowane na własnej skórze, więc uśmiercali je własnymi zębami. Przyczyną wielu chorób był fatalnie niski poziom higieny osobistej. Bardzo dotkliwie odczuwaliśmy brak mydła. Ażeby temu zaradzić, w powszechnym użyciu zarówno przy myciu włosów, jak i praniu bielizny był „szczołg”, czyli ług, wytworzony z gotowania popiołu drzewnego w wodzie.

Były również próby fabrykowania mydła własnej roboty według dość złożonej technologii, ale z wykorzystaniem bardzo intensywnego ługu i tłuszczu zwierzęcego. W wyniku tego otrzymywało się galaretowatą masę, która w zetknięciu z wodą wytwarzała pianę. Niewiele tego mydła można było sfabrykować ze względu na powszechny brak tłuszczu. Latem myliśmy się w jeziorze, zimą ‒ wodą z miski przemywaliśmy tylko twarze i ręce oraz od czasu do czasu, korzystając z uprzejmości gospodarzy lub sąsiadów, korzystaliśmy z „bani”, czyli prowizorycznej łaźni parowej.

Podstawową i jedyną treścią życia wszystkich Polaków, którzy zostali zmuszeni do wegetacji w zupełnie odmiennych niż w Polsce, trudnych warunkach, była walka o byt, o fizyczne przetrwanie. Nadzieja na powrót do Ojczyzny nie opuszczała nas nigdy, poza chwilami zwątpień i załamań.

Na początku naszego pobytu w Dżenatałapie panowało powszechne przekonanie, że to jest niemożliwe, byśmy tu mieli pozostać na zawsze, że Anglia, Francja, a może Ameryka upomną się o nas i może pobędziemy tu parę miesięcy, ale na jesieni na pewno będziemy już w kraju. Takie przekonanie dodawało otuchy i pewności siebie, nawet w rozmowach z władzami.

W pierwszych dniach nie odczuwaliśmy głodu. Rok 1939 w Północnym Kazachstanie był rokiem urodzajnym. Zagrodowe ambory pełne były dorodnej pszenicy i prosa. Byle „ciuch” z Polski można było zamienić na wiadro pszenicy lub prosa. Nauczyliśmy się szybko mleć na żarnach zboże, a w drewnianej stempie z prosa wyrabiać kaszę jaglaną. Można było wymienić lub spieniężyć jakiś drobiazg i zdobyć mleko, a w sklepie kupić naftę, olej i sól.

Na zmianę sposobu naszego myślenia o rychłym powrocie do Polski wpłynęło niecodzienne wydarzenie. Mama dowiedziała się, że w aule mieszka stary Kirgiz-wróżbita. Wróżenie polegało na tym, że starzec na bębenek obciągnięty skórą rzucał zwierzęce kostki różnej wielkości i uderzając w bębenek wprawiał je w ruch, a następnie przypatrywał się ich układowi. Ojciec żyje. Będziecie tu jeszcze sześć lat. Po sześciu latach wszyscy spotkacie się w swojej Ojczyźnie ‒ brzmiał werdykt wróżbity. Przyjęliśmy go z niedowierzaniem, ale jednak Mama za koszule Ojca i inne drobiazgi zgromadziła dwa wory pszenicy, która uchroniła nas przed głodem pierwszej syberyjskiej zimy.

Przez cały prawie maj dla Polaków nie było żadnej pracy. Dopiero w czerwcu Polki zostały zatrudnione przy produkcji cegieł ‒ samanów. Nasza Mama i inne panie wraz z Kazachami nosiły glinę i wodę, a także słomę, którą dodawano do gliny. Ja z bratem zatrudnieni byliśmy przy urabianiu gliny. Siedząc na oklep na wymizerowanych koniach sowchozowych jeździliśmy w koło, starając się, aby ich nogi w miarę dokładnie wymieszały surowiec. Naszym zadaniem było również przewracanie uformowanych już cegieł, aby wysychały równomiernie na słońcu. Praca była ciężka dla dorosłych i dla dzieci, ale innej nie było. Wynagrodzenie bardzo niskie i gdyby nie funkcjonująca jeszcze zamiana rzeczy na żywność byłoby bardzo źle.

Domostwo, w którym mieszkaliśmy, było fatalne. Dziurawa jurta nie nadawała się do użytku. W maju spadł śnieg; nie wiedzieliśmy, że trzeba go szybko usunąć z płaskiego dachu. Roztapiając się na słońcu zniszczył nam całkowicie sufit i ziemiankę trzeba było remontować. Ogarnęła nas czarna rozpacz. Może dlatego miejscowe władze nie protestowały, gdy Mama postanowiła przenieść całą rodzinę do odległej o około 40 km Mariewki, gdzie była siedziba rejonu i znacznie większa liczba zesłańców polskich.

Dzięki pomocy znajomych Polaków znaleźliśmy mieszkanie na poddaszu parterowego domku. Wprawdzie trzeba było tam wchodzić po drabinie, a strawę gotować na piecu naszej „chaziajki”, ale to wszystko było luksusem w porównaniu do warunków, jakie mieliśmy w aule. Mama dostała pracę w gremplowni, tzn. w wytwórni „pimów” ‒ filcowych walonek z owczej sierści. W porównaniu do pracy przy produkcji samanu w aule była to praca lekka i lepiej płatna.

W rodzinie utworzył się pewien podział zajęć. Mama pracowała, Babcia przygotowywała jedzenie i opiekowała się najmłodszym bratem. Siostra Krystyna zbierała nad Iszymem szczaw, cebulę i dziki czosnek, i kursowała między domem a Mamą, ciągle coś przenosząc w obie strony. Ja z bratem całymi dniami łowiliśmy w Iszymie raki i ryby. Z rybami było gorzej, bo nie mieliśmy sprzętu do połowów, raki natomiast były wspaniałe. Po zyskaniu pewnej wprawy przynosiliśmy ich tyle, że wystarczało i nam do jedzenia, i do wymiany na inne artykuły spożywcze.

W Mariewce przebywaliśmy niewiele ponad miesiąc (15 lipca 1940 – 25 sierpnia 1940). Pewnego dnia Mama została wezwana do komisariatu. Wróciła roztrzęsiona, zapłakana i oznajmiła nam, że za parę godzin przyjadą po nas, więc musimy się pakować. Przyjechała ciężarówka, kazano się nam załadować i pojechaliśmy w step. Zawieziono nas do rosyjskiego sioła o nazwie Biełoglinka i wyładowano pod sielsowietem. „Predsiedatiel” oświadczył nam, że mamy czekać, aż ktoś przygarnie nas pod swój dach. Siedzieliśmy na naszych skromnych tobołkach i czekaliśmy, a cała wieś nas oglądała i szacowała nasz dobytek, szacowała wiek członków rodziny. Byliśmy jak na targu niewolników. Wieczorem priedsiedatiel zaproponował nam nocleg w budynku szkoły.

Następnego dnia, koło południa, przygarnęła nas pod swój dach samotna wdowa, która mieszkała w małym domku na skraju Biełoglinki nad brzegiem jeziora Taranguł. Na imię miała Maria, nazywaliśmy ją ciocią Marusią. Miała około 40 lat. Mieszkała w drewnianym jednoizbowym domku, który jak dowiedzieliśmy się, odziedziczyła po swoich rodzicach. Podstawowym, rzucającym się w oczy wyposażeniem wnętrza był ogromny piec chlebowy z wygodnym legowiskiem dla kilku osób. Od pieca pod sufitem były podwieszone nary do spania o nazwie „pałat”, ponadto duże łoże, stół, taborety, ława, półki z garnkami. Przy drzwiach kołki na odzież. Do mieszkania wchodziło się z obszernego prigonu, w którym ciocia Marusia trzymała krowę, dwie owce i świnię. Za prigonem był niewielki ogródek, a na nim wszystkiego po trosze: ziemniaki, cebula, czosnek, ogórki, kapusta.Ciocia Marusia oddawała nam do dyspozycji swoje małżeńskie łoże, na którym spały Mama z Babcią i na „waleta” siostra Krystyna, a na skleconych narach spali chłopcy, a więc Rysiek, ja i na „waleta” Aluś. Dobrą kobietą była ciocia Marusia ‒ mieszkaliśmy u niej ponad rok, aż do ogłoszenia amnestii (sierpień 1941).

Mama pracowała w kopalni odkrywkowej białej gliny, prawdopodobnie kaolinu. Glina zalegała pod piaskiem ogromnych plaż jeziora Taranguł. Była to wielce prymitywna kopalnia, oparta wyłącznie na sile rąk ludzkich. Wszyscy tu mieli zajęcie. Mężczyźni byli zatrudnieni przy formowaniu cegiełek białej gliny łopatami, bezpośrednio ze złoża. Kobiety przy formowaniu cegieł z masy plastycznej. Dzieci, w tym ja z bratem, przy suszeniu cegieł i układaniu w pryzmy przed transportem. Przy pozyskiwaniu białej glinki wszyscy pracowali do jesieni.

Dodatkowym zajęciem całej naszej rodziny i cioci Marusi było gromadzenie opału na zimę. W okolicach nie było lasu. Wokół bagien rosły kępy łoziny, a na nieużytkach wysokie byliny ‒ w przeważającej ilości piołun, zwany „burianem”. Zbierało i gromadziło się wszystko, co można było spalić. Najbardziej poszukiwanym materiałem palnym były „kiziaki”, czyli odchody bydła i koni, po które z workami i łopatkami z blachy całe rodziny wyruszały w step. W połowie października cała wieś zasypana została śniegiem. Pierwsza zima była najgorsza. Po gęstej burzy śnieżnej, tzw. „buranie” całe zabudowanie znalazło się pod śniegiem. W izbie ciemno. Po otwarciu wrot ‒ ściana śniegu. Nawet komin był częściowo zasypany i dym z pieca napełniał izbę. Dużo czasu zajęło nam zrobienie wykopu u wejścia, odkopywanie okien i oczyszczenie komina.

Zimą okazało się, jak mizerne mamy odzienie. Nasze obuwie przywiezione z Polski, a także tzw. zimowa odzież były absolutnie nieprzystosowane do tutejszego klimatu. Jedynie buty naszego ojca, tzw. sztyblety, z biedą nadawały się do używania. Były to buty „dyżurne”. Idąc po wodę do studni lub za własną potrzebą, nogi owijało się szmatami i zakładało się sztyblety, którymi rozporządzała Babcia. Z braku odzieży bardzo rzadko wychodziliśmy z domu. Całymi dniami siedzieliśmy na narach opatuleni, bo było zimno. Zimą Babcia przędła owczą wełnę na pożyczonym kołowrotku, a gdy go nie było, za pomocą wrzeciona. Mama na drutach wyrabiała jednopalcowe rękawice lub skarpety dla zamożniejszych mieszkańców posiołka. Za tę pracę najczęściej otrzymywaliśmy mleko lub inne artykuły spożywcze.

Podstawowym pożywieniem była kasza z pszenicy przywiezionej z Dżenatałapy. Do wyrobu kaszy służył młynek do kawy, przywieziony z Polski. Pożywienie zawsze było racjonowane. Większą porcję otrzymywał tylko ten, kto był wyraźnie chory.

Pierwsza Wigilia i pierwsze na obczyźnie Boże Narodzenie pozostanie mi na zawsze w pamięci. Nie było choinki, bo choinki tam nie rosły. Na Wigilii łamaliśmy się upieczonym przez Babcię podpłomykiem. Płakaliśmy wszyscy, wspominając ojca i wszystkich bliskich w naszej dalekiej Ojczyźnie. Takie same jak zawsze były tylko modlitwy i kolędy, które nie brzmiały tam wesoło.

Na wiosnę Mama znowu poszła do pracy w kopalni białej gliny. Ja z bratem pomagaliśmy Mamie, a także łowiliśmy ryby, których w jeziorze było bardzo dużo. Razem z miejscową młodzieżą wybieraliśmy jajka z gniazd dzikiego ptactwa. Zbieraliśmy na mokradłach szczaw, w stepie dziki czosnek i cebulę. Babcia przędła, pomagała uprawiać ogródek cioci Marysi.

22 czerwca 1941 nastąpił wybuch wojny niemiecko-sowieckiej. Opóźnione informacje o zajmowaniu przez Niemców kolejnych miast przyniosły nam jakąś nadzieję na polepszenie naszej sytuacji, a może i powrót do Polski. W połowie sierpnia wezwano Mamę do komisariatu, gdzie dowiedziała się, że zmienił się nasz statut i jesteśmy na prawach uchodźców. I że mamy prawo zmienić swoje miejsce zamieszkania.

Pod koniec sierpnia 1941 roku pożegnaliśmy się ze znajomymi w Białoglince, a zwłaszcza z ciocią Marusią i wraz z rodziną Pawińskich przenieśliśmy się do Nowopokrowki, leżącej po przeciwnej stronie jeziora Taranguł.

Nowopokrowka (dokładny adres KSSR Siewiero-Kazachstanskaja Obłast, Oktiabrski Rejon, Tarangulski Sielsowiet, Sieło Nowopokrowka) była dużą cerkiewną wsią, liczącą około 1000 mieszkańców. Położona na wysokim brzegu jeziora Taranguł wieś, miała trzy równoległe ulice o nazwach: Lenina, Stalina i Proletariacka. W centralnej części był plac, a na nim drewniana cerkiew (która po rewolucji zamieniona została na dom kultury, a następnie na spichlerz), szkoła, sielsowiet, milicja, sklep wielobranżowy. Zakupy w sklepie zawsze były ograniczone nie tylko brakiem pieniędzy. Obowiązywały zawsze przydziały (chleba, nafty, soli, oleju), których wysokość była ustalana okresowo, a ceny również ulegały zmianie.

Większość mieszkańców pracowała w kołchozie im. J.W. Stalina, gdzie były dwie samodzielne brygady. W siole była MTS (Maszyno Traktornaja Stancja). W Nowopokrowce był też kołchozowy ogród warzywny, w którym uprawiano kapustę, ogórki, pomidory, a nawet melony, które nigdy nie dojrzewały. Były również dwie kuźnie, gdzie podkuwano konie i reperowano na bieżąco maszyny żniwne. Przy drodze do Mariewki stały dwa duże drewniane wiatraki, gdzie mielono zboże. Była gremplarnia, gdzie wyrabiano „pimy”, a także niezależna instytucja o nazwie Zagotzierno, której zadaniem była pielęgnacja i ochrona przekazywanego państwu zboża z obowiązkowych dostaw kołchozu. Część Polek, w tym nasza Mama, pracowało w tej instytucji. Jako wyposażenie miały drewniane łopaty i całymi dniami przesypywały pszenicę, chroniąc ją przez samozapłonem, albo czyściły to zboże w ręcznych wialniach.

Straszliwym paradoksem był fakt, że w latach 1943-1944, gdy w siole ludzie puchli z głodu, zbożem po brzegi wypełnione były wszystkie spichlerze, a także cerkiew i szkoła. Ale było to zboże przekazane państwu. Nikt nie mógł go ruszyć, a za kradzież zsyłano do łagrów.

W Nowopokrowce mieszkali Rosjanie (z różnych stron Rosji), Ukraińcy, którzy zamieszkiwali tzw. „chachłacki piereułok” i z ogromną determinacją starali się chronić własną kulturę (mowa, pieśni, obyczaje, ubiór). Po 1940 roku zamieszkali również Polacy. W 1941 roku przywieziono do wsi z Powołża kilka rodzin Niemców, w 1944 roku Czeczeńców i Tatarów Krymskich. Po amnestii w Nowopokrowce mieszkała dosyć liczna grupa osób wywiezionych z Polski. W zdecydowanej większości „głowami rodzin” były kobiety. Były to panie Charytońska z córką, Drewnikowska z dwiema córkami, Juścińska z dwiema córkami, Krupińska z trzema synami, Januszewska, Popławska z córką, Ramlowa z córką, Strzałowa z córką i synem, Taraszewska z córką i synem, Urbanek z córką i synem, Zastawna z siostrą, Zworska z matką, córką i trójką synów. Rodzina Wysockich z dwoma synami, Gasztowtów z córką, a także pani Pawińska ‒ Litwinka z dwiema córkami, Woronecka ‒ Białorusinka z dwoma córkami i synem oraz pani Sorokina ‒ Rosjanka. Była również katechetka ‒ Polka, której nazwiska nie pamiętam.

Polacy w Nowopokrowce pracowali w przeważającej liczbie w kołchozie, ale również w MTS i w Zagotzierno. Formalnie po amnestii mieli te same prawa co rdzenni mieszkańcy. Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej znacznie większe obowiązki spadły na kobiety i dzieci w związku z poborem mężczyzn do armii. Intensywność prac w kołchozie, którego zadaniem była produkcja rolna i hodowla zwierząt, była zależna od pory roku. Na wiosnę, gdy rozpoczynały się prace polowe, brygady wyjeżdżały do miejsc pracy położonych po kilkanaście kilometrów od sioła. Tam w zależności od aktualnych potrzeb kołchoźników przydzielono do uprawy roli, nadzoru nad bydłem i końmi, obsługi sprzętu rolniczego, zaopatrzenia w żywność i wodę oraz przygotowywania posiłków dla pracujących.

Mama od 1942 roku pracowała w Zagotzierno. Ja z siostrą i bratem w kołchozie, Babcia z najmłodszym bratem została w domu. Na wiosnę 1943 roku siostra z bratem zatrudnieni zostali jako poganiacze wołów zaprzęgniętych do wieloskibowych pługów. Ja z Tadeuszem Krupińskim zatrudnieni zostaliśmy przy nadzorze bydła jako pomocnicy „brigadnowo skotowoda”, którym był dziadzio Pasikan ‒ ogromne chłopisko o gołębim sercu i wielkiej życzliwości dla Polaków. Bydło (krowy, woły, cielęta) wypasano w stadzie. Nasze zadanie polegało na doprowadzeniu na czas bydła pociągowego (woły, krowy), aby mogło być wykorzystane przy uprawie roli. Wieczorem, konno, wyprowadzaliśmy całe stado w step, a rankiem pędziliśmy je do wodopoju i gnaliśmy do zagrody. „Pogońszczyki” wybierali woły do zaprzęgu, resztę stada ponownie wypędzaliśmy w step na wypasy. W południe, w przerwie obiadowej, opiekowaliśmy się bydłem pociągowym. Wypędzaliśmy je w oddzielnym stadzie na wypas i do wodopoju, a po zakończeniu przerwy do prigonu. Wieczorem bydło pociągowe włączaliśmy do ogólnego stada i tak na okrągło.

Latem były sianokosy i to były okresy, które najmilej wspominam. Jesienią, w obawie przed spadnięciem śniegu, odbywały się pośpieszne żniwa, również z wykorzystaniem siły napędowej wołów. Siana i zboża nie zwożono do wioski, lecz układano w sterty na polu.

Zimą odbywało się młócenie ziarna, także w polu. Odpowiednio przystosowany kombajn wołami przeciągany był od sterty do sterty, która przedtem musiała być oczyszczona ze śniegu. Zboże do kombajnu podawano widłami, słomę układano w sterty, a ziarno pszeniczne sypano do skrzyń umieszczonych na saniach, które wołami transportowane były do Zagotzierno.

Zboże transportowano w konwoju pod okiem nadzorcy, który czuwał, aby po drodze nie było kradzieży pszenicy. A kradli prawie wszyscy. Zimą, w czasie młócki, robiło się dziurę w śniegu, do której potajemnie wsypywało się parę garści zboża, w przemyślny sposób znakując to miejsce. Po zakończeniu omłotów szukało się tych miejsc, czasami bezskutecznie. Wiosną można było znaleźć i kłoski, i małe kupki zboża, których oficjalnie nie wolno było zbierać, ale zebrane, już częściowo przerośnięte, nadawały się na bimber; mąka z nich stanowiła dodatek do lepioszek.

Praca przy zbożu stwarzała różne pokusy. Częste kontrole i bardzo wysokie kary odstraszały od używania zmyślnych woreczków na pszenicę, mocowanych do różnych części garderoby, a nawet bielizny. Ale gdy Mama wracała z pracy Babcia rozpościerała na podłodze specjalną płachtę i następowało wytrząsanie pszenicy z zakamarków odzieży. Czasami nazbierało się tego parę garści, niewiele, ale rozmielona w młynku do kawy na kaszę stanowiła doskonały wypełniacz zup. Kontrole były prowadzone okresowo i znienacka, a kary za kradzież były bardzo surowe.

Na przedwiośniu 1944 po Nowopokrowce rozniosła się wieść, że za kradzież pszenicy został aresztowany jedyny przedstawiciel służby zdrowia ‒ felczer o nazwisku Czyhak. Mieszkał wraz z rodziną w ładnym drewnianym domku w pobliżu spichlerzy, w których przechowywano państwową pszenicę. W ścianie wywiercił dość duży otwór, podstawiał worek i nocą podkradał „państwowe” zboże.

Felczer należał do lokalnej elity, a rodzinie jego wiodło się dobrze, więc wiadomość ta zbulwersowała mieszkańców. Później dowiedzieliśmy się, że wobec braku jakichkolwiek leków bezradny felczer, tę kradzioną pszenicę dawał matkom, gdy przychodziły po pomoc lekarską z wycieńczonymi z głodu dziećmi.

Przed wybuchem wojny radziecko-niemieckiej do Nowopokrowki docierały cenzurowane listy i paczki z Polski. Przysyłali je nasi sąsiedzi z Augustowa. Były paczki od p.p. Zaskowskich, Skowrońskich, Gąsowskich, a także od p. Małachowskiego i innych. Było tam trochę ciepłej odzieży, żywność i tytoń w liściach, który był bardzo poszukiwanym towarem, za który można było prawie wszystko wymienić. A więc za tytoń, pieniądze, jakieś drobiazgi przywiezione z Polski, Polki dla swych rodzin, w tym również Mama kupiła dla nas stare pimy, których podeszwy podszywaliśmy skrawkami opon samochodowych, kufajki, watowane portki, czapki uszatki, rękawice-machnatki wykonane z psiej skóry. Tak że w następne zimy byliśmy odziani w ciepłe łachmany. Rzeczy te można było kupić od Rosjan, których mężczyźni poszli na front. Później znaczną pomocą były rzeczy dostarczane przez Delegaturę Ambasady Polskiej.

Z delegatury docierała do nas żywność. Były to zupy w proszku, biały smalec, a także olej. Wobec trudności w sprawiedliwym podziale tych darów, została podjęta decyzja o utworzeniu „przedszkola” dla dzieci polskich. W tym celu wyremontowana została ziemianka nad brzegiem jeziora, w której zamontowano spory kocioł, w którym panie gotowały zupę w proszku, aby dożywiać wiecznie głodne dzieci i młodzież. Do przedszkola chodzili wszyscy w wieku od 5 do 15 lat. Panie prowadziły z nami zajęcia. Bez książek uczyliśmy się wierszy A. Mickiewicza i J. Słowackiego, katechetka uczyła nas religii, a p. Drewnikowska opowiadała nam dzieje bohaterów Trylogii H. Sienkiewicza. Czytaliśmy również sporadycznie docierającą gazetę polską „Orzeł Biały”. Przedszkole w Nowopokrowce funkcjonowało kilka tygodni ‒ zabrakło dostaw żywności i wszystko się skończyło. Trzeba było iść do pracy w kołchozie. Pozostał jednak nawyk spotkań młodzieży, podczas których słuchano opowieści o historii Polski, wspólnie odmawiano różaniec, a w maju uczestniczono w nabożeństwie majowym organizowanym przez naszą Babcię. W nabożeństwach tych uczestniczyli również niektórzy Rosjanie ‒ początkowo z ciekawości, a potem być może z potrzeby.

Już w 1942 roku ustała wszelka pomoc z zewnątrz, w tym również Delegatury Ambasady Polskiej. Zapasy były na wyczerpaniu. Do rodzin polskich zawitała bieda. Wyczuwało się wyraźnie złe nastawienie władz do Polaków. Wyrażało się to trudnościami w znalezieniu lepszych warunków pracy. Na lepiej płatnych stanowiskach zatrudniano tylko miejscowych. Ta właśnie sytuacja skłoniła grupę Polek w Nowopokrowce, aby napisać list do Stalina. Sądziły, że ta rażąca niesprawiedliwość jest dziełem lokalnych władz, a tam gdzieś w Moskwie o tym nie wiedzą. Długo trwały dyskusje na ten temat. Zgromadzone zostały dowody i nazwiska niesprawiedliwych miejscowych notabli. Podpisała się pod listem część rozgniewanych Polek (Mama nie złożyła podpisu pod tym listem, bo była przekonana, że nie przyniesie to dobrych rezultatów). Został zaadresowany: Tow. J.W. Stalin, Moskwa, Kreml, a trafił do najbliższego urzędu NKWD. Przyjechali, zabrali wszystkie sygnatariuszki listu. Blady strach padł na Polaków. Po paru dniach wracały pojedynczo, zastraszone i unikające spotkań. Potem dowiedzieliśmy się, że za donos na władze groził im łagier, a dzieciom dom dziecka. Gdy przyszła obowiązkowa paszportyzacja, wszystkie podpisały. Nasza Mama także.

W 1943 roku sytuacja Polaków zdecydowanie uległa pogorszeniu. Pogorszyła się również sytuacja rdzennych mieszkańców Kazachstanu. Przy realizacji hasła „Wszystko dla frontu” zmniejszyły się i tak skąpe dostawy artykułów przemysłowych do sklepu, przy jednoczesnym zwiększeniu obowiązkowych dostaw zboża dla państwa. Na wiosnę wszyscy obowiązkowo musieli uczestniczyć w pracach polowych, nawet dzieci z najmłodszych klas brały udział w wyrywaniu chwastów z kiepsko uprawianych kołchozowych pól.

Dotarła do nas informacja o utworzeniu w Moskwie Związku Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele. Z opóźnieniem dotarła do nas gazeta „Wolna Polska” i wizerunek pokracznego orła bez korony, a także wieść o utworzeniu wojska pod dowództwem gen. Zygmunta Berlinga.

Rozpoczął się pobór młodzieży obojga płci do Armii Pracy (Trudarmii). W listopadzie 1943 roku z Nowopokrowki zostały wcielone do niej cztery polskie dziewczyny, w tym nasza siostra Krystyna, mająca wówczas 16 lat. Wszystkie zostały skierowane do pracy w kopalni węgla w Karagandzie. W archiwum rodzinnym zachowały się dokumenty siostry z tamtego okresu oraz parę listów przepojonych tęsknotą i troską o nasz byt. Siostra przysłała nam dwa kilo soli, bo i tego artykułu zabrakło w magazynie sklepowym Nowopokrowki. A brakowało wszystkiego. Aby rozniecić ogień w piecu, wychodziło się na zewnątrz, patrzyło się, z czyjego komina ulatnia się dym, aby pożyczyć parę żarzących się węgli do blaszanki. Z czasem nauczyliśmy się krzesać ogień przy pomocy krzesiwa, które było w powszechnym użyciu.

Zima 1943/1944 była bardzo sroga. Głodowali nie tylko ludzie, ale także zwierzęta. Z braku paszy, aby zachować przy życiu stada wygłodzonych wołów i innych zwierząt hodowlanych, zrywano słomę z dachów na karmę. Bydło zdychało z głodu, ale był zakaz uboju. Po obdarciu ze skóry oficjalnie wywożono padlinę na tzw. „wołczyje jamy”, gdzie trafiały tylko szkielety, bo po drodze mięso było obrzynane i wracało do wioski jako pożywienie dla głodujących mieszkańców.

Zwierzyny było dużo. Brak myśliwych, którzy zostali zmobilizowani do wojska, a także odgłosy wojny, napędziły na stepy dużo zwierzyny płowej i całe watahy wilków. W stepie często można było znaleźć kawały rozszarpanej zwierzyny ‒ resztki po wilczej uczcie. Zimą z bratem zbieraliśmy to mięso. Babcia starannie odcinała ślady po wilczych zębach, przygotowując smakowite danie dla całej rodziny.

W życie zesłańców wpisane były choroby. Ich intensywność nasilała się zwykle na przedwiośniu. Związane to było z niedożywieniem i brakiem witamin. Powszechną chorobą był szkorbut. Wiele osób, w tym zwłaszcza dzieci, cierpiało na „kurzą ślepotę”. Uciążliwa to była choroba. W dzień widziało się wszystko, ale po zachodzie słońca traciło się wzrok. Było się zupełnym ślepcem aż do wschodu słońca. Większość osób cierpiała na owrzodzenie ciała, a niektórzy na malarię. Zimą zdarzały się często odmrożenia twarzy i kończyn, jedynym lekarstwem na tę dolegliwość było nacieranie śniegiem.

Prawdopodobnie w czasie zbierania szczawiu zaraziłem się malarią. W chmarze wszechobecnej wiosną maszkary znalazły się przypuszczalnie komary widliszki. Była to „trzeciączka”, co trzeciego dnia po krzyżach przechodził złowieszczy dreszcz. Zbliżał się atak. Trzeba było szybko szukać odpowiedniego miejsca na legowisko. Potworne wewnętrzne zimno przenikało całe ciało. Nie pomogły kożuchy i gorący piec. Pół godziny do czterdziestu pięciu minut trzęsło całym ciałem ‒ potem następowała silna gorączka, osłabienie i spokój na następne trzy dni. Po każdym ataku stawałem się coraz słabszy. Po jakimś czasie Mama zdobyła chininę i ataki ustały.

Jeszcze jedna dziwna choroba występowała w Północnym Kazachstanie. Była nią „sybirka”. Atakowała niespodziewanie i nikt nie wiedział, co było przyczyną zachorowania. Początek był zawsze taki sam. Na ciele pojawiała się lokalna opuchlizna, na wierzchu której występował bardzo bolesny wyprysk nalany czarną krwią. Jeżeli nie było przeciwdziałań, opuchlizna bardzo szybko się rozrastała; atakowane były węzły chłonne, występowała wysoka temperatura, obrzęk całego ciała i śmierć. Wśród mieszkańców sybirka funkcjonowała jak jakieś przekleństwo, wokół którego roztaczała się aura grozy. Atakowała ludzi w różnym wieku. Wśród mieszkańców istniało przekonanie, że jedynym skutecznym zabiegiem przeciw rozwojowi choroby było „odczynianie” w pierwszym stadium tej choroby przez ludzi posiadających moc uzdrawiania. Gdy i mnie przydarzyło się takie nieszczęście, trafiłem do miejscowej „babuszki”, która nie tylko okadziła chore miejsce, ale także posmarowała je własnoręcznie przygotowaną maścią i poleciła ten zabieg powtarzać. Choroba stopniowo ustąpiła.

Rdzenni mieszkańcy Kazachstanu, jak przystało na Azjatów, byli gościnni dla przyjaciół, bezwzględni dla wrogów oraz wyniośli i niedostępni dla petentów. Od tej zasady były również wyjątki, zdarzały się osoby o wyjątkowej serdeczności, wrażliwe na ludzką nędzę i służące wszechstronną pomocą w biedzie, nawet z narażeniem własnych interesów. Byli też ludzie bezwzględni, nawet sadystyczni, którzy w imię wyimaginowanych racji ideologicznych lub imperialnych z ogromną bezduszną surowością znęcali się nad biednymi ludźmi. Dotyczyło to zarówno Polaków, jak i rdzennych mieszkańców Kazachstanu. Były jednak również wykazywane dość liczne postawy życzliwości, współczucia i pomocy Polakom, zwłaszcza przez zwykłych, prostych ludzi, mieszkańców Kazachstanu, a więc Rosjan, Kazachów, Ukraińców, którzy w przeszłości sami zaznali biedy. Twierdzę, że gdyby nie pomoc tych dobrych, prostych ludzi, wielu Polaków nie wróciłoby do kraju. Przykłady można by mnożyć. Wspomnę tylko ciocię Marusię, która w Biełoglince przygarnęła nas pod swój dach, a także rodziny Pasikonowych i innych, których nazwisk nie pamiętam, oraz ciocię Wołubujewą, kobietę z trojgiem małych dzieci, u której w Nowopokrowce mieszkała nasza rodzina. Ludzie ci, sami będąc w biedzie, pomagali nam, dzielili się swym skromnym dobytkiem, a gdy tylko mogli, również i żywnością.

Wiadomość o zakończeniu wojny dotarła do nas, gdy byliśmy w „kulturnym stanie” kołchozu im. Stalina. Radość była ogromna ‒ cieszyli się wszyscy. Dla Polaków znowu zawitała nadzieja. Istniało przekonanie, że jedyną deską ratunku jest Związek Patriotów Polskich w ZSRR utworzony w Moskwie. Wszyscy dorośli Polacy, w tym nasza Mama, za namową delegata rejonowego ZPP w Mariewce wstąpili w lipcu 1945 roku do tego związku, opłacili składki ‒ 1 rubla miesięcznie oraz otrzymali legitymacje z dziwacznym czarnym orłem bez korony.

W lutym 1946 roku dokonano kolejnego spisu Polaków w związku z przygotowywanym wyjazdem do Polski. Wszyscy żyli oczekiwaniem wyjazdu ‒ oszczędzano jedzenie, suszono suchary na drogę. Panowało ogólne podniecenie.

Wreszcie któregoś dnia pod koniec marca przyjechała do Nowopokrowki komisja mieszana z wizami wyjazdowymi dla Polaków. Wszyscy radośnie pędzili do sielsowietu. Pobiegliśmy i my. Nasze karty repatriacyjne były, ale ich nam nie wydano, bo byliśmy zadłużeni wobec państwa. Ciążyła nad nami grzywna wymierzona za kradzież drewna opałowego. Oświadczono nam, że termin zapłaty się zbliża, i gdy zapłacimy należność, dokumenty będzie można odebrać w siedzibie rejonu w Mariewce. Komisja odjechała. Zostaliśmy bez wiz wyjazdowych. Mama chciała sprzedać obrączkę ślubną i pamiątkowy złoty łańcuszek, ale nie znalazła nabywców. Zrozpaczeni, postanowiliśmy zwrócić się z prośbą o pomoc do Rejonowego Komitetu ZPP w Mariewce. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że takich Polaków zadłużonych względem państwa sowieckiego jest znacznie więcej. Na naszą prośbę, zdając sobie sprawę z groźby sytuacji, prezes ZPP, polski Żyd kresowy, obiecał nam wszechstronną pomoc. Bronił się, ale Matki wcisnęły mu uzbierane pieniądze z prośbą, aby je wpłacił i pobrał nasze karty wyjazdowe.

Dwa dni trwały rozpaczliwe negocjacje. Trzeciego dnia przedstawiciel ZPP wręczył nam dokumenty, twierdząc, że uzyskał je po różnych interwencjach i po wpłaceniu połowy zasądzonej kwoty, czyli po 1000 rb. od osoby. Zostajemy więc z Marianem Strzałą dłużni Związkowi Radzieckiemu po 1000 rb. lub po roku pracy w łagrach tego państwa. Ale to jeszcze nie wszystko. Okazało się, że zmieniono naszej Babci imię jej ojca, czyli naszego pradziada, z Macieja na Marcina. Wizy Babci nie wydano, oświadczając, że jeżeli nie znajdą drugiej Pauliny Stankiewicz, córki Marcina, urodzonej 1866 roku, to wydadzą dokumenty naszej Babci. W końcu wszystko się wyjaśniło przed planowanym wyjazdem. Babcia dostała dokumenty, bo drugiej Pauliny Marcinowny nie było.
Wszyscy Polacy poddani zostali obowiązkowym szczepieniom ochronnym. Były to bolesne zastrzyki zadawane w łopatkę. W końcu nastąpił oczekiwany dzień wyjazdu. Zazdrościli nam tego Niemcy znad Wołgi, Czeczeńcy i Tatarzy. Pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i znajomymi.

Do Pietropawłowska jechaliśmy amerykańskimi samochodami ciężarowymi, na skrzyniach wypełnionych pszenicą. Na nasz pociąg przez parę dni czekaliśmy w barakach w pobliżu dworca kolejowego Pietropawłowsk. W końcu ulokowano nas w wagonach towarowych. Ktoś kredą na naszym wagonie napisał Hotel Nędzy. Jechaliśmy radośni przy otwartych na oścież drzwiach. Nauczyliśmy się chodzić po dachach wagonów i w czasie jazdy odwiedzać znajomych. Był jeden wagon przeznaczony na świetlicę, w którym gromadziła się młodzież. Na pierwszym postoju, po przekroczeniu dawnej granicy polskiej, ludzie po wyjściu z wagonów klękali i całowali we łzach ziemię, choć wiedzieli, że to już ziemia nie polska i że do Bugu jest jeszcze daleko.

W Brześciu nad Bugiem po krótkim postoju na bocznicy kolejowej, przenieśliśmy swój dobytek do podstawionych wagonów o mniejszym rozstawie kół. Tuż przed granicą do wagonu weszli żołnierze straży granicznej i celnicy. Pobrali od wszystkich dwujęzyczne karty repatriacyjne. Sprawdzali skład rodzin, odrywali połówki kart w języku rosyjskim. Celnicy, widząc biedę szukali tylko złota. Zastrzegli, że jeżeli znajdą u kogoś ukryte złoto ‒ nie ma szans na przejście granicy. Kilku paniom zdjęli z palców ślubne obrączki. Naszej Mamie zabrali również złoty łańcuszek, wydając za to stosowne pokwitowania.

Po przejechaniu granicy 18 czerwca 1946 roku nasz pociąg zatrzymał się na dłuższy postój w Łukowie. Tu repatrianci, zgodnie z własnymi życzeniami, kierowani byli do różnych stron Polski. Nasza rodzina jechała do naszej cioci, Marii Dubiczyńskiej, siostry naszej Mamy do Warszawy. Ci, których domy zostały za Bugiem, kierowani byli na północne Ziemie Odzyskane.

Byliśmy oszołomieni Polską. Na tle mieszkańców widzieliśmy naszą nędzę. W Powiatowym Oddziale PUR w Łukowie dostaliśmy 1000 zł i dwie pary spodni cajgowych (tak jest zapisane na karcie). Wracając z PUR-u wstąpiliśmy do kościoła, grały organy, ludzie śpiewali polskie pieśni, a nam po twarzach spływały łzy szczęścia.

Paweł Zworski

 

 

INDEKS   |   BIOGRAFIA   |    TEKSTY   |   Sybir   |   FOTO   |   KONTAKT


Copyright © Paweł Zworski