Paweł Zworski


 

Wspomnienia

 

On będzie inżynierem. Ta opowieść funkcjonowała w mojej rodzinie ciągle. Marzyłem, że zostanę ułanem. W Augustowie stacjonował Pułk Ułanów Krechowieckich, których podziwiałem w czasie musztry i defilad. Podziwiałem ich mundury, konie, siodła, szable, lance – wszystko to było wspaniałe.

Do 1939 roku ukończyłem trzy klasy szkoły powszechnej. Moje marzenia przekreśliła 1 września 1939 roku napaść Niemiec hitlerowskich na Polskę i 17 września tegoż roku napaść Armii Radzieckiej, która zajęła osiem województw, w tym Białostockie z moim Augustowem. Władza radziecka wprowadziła nowe porządki i graniczenia. Rozpoczęły się aresztowania nauczycieli, policjantów, wojskowych i innych, którzy jako „wrogowie ludu” byli skazywani na śmierć lub na długie lata pobytu w łagrach. W listopadzie 1939 roku rozpocząłem naukę w 4 klasie szkoły powszechnej, ale nie była już to ta sama szkoła. Ze ścian zniknęły orły i krzyże, a zastąpiły je portrety Stalina i Lenina. Zmienił się program nauczania, zjawili się inni nauczyciele, my staliśmy się obywatelami Zachodniej Białorusi, uczyliśmy się języka rosyjskiego i historii Związku Radzieckiego.

13 kwietnia 1940 roku cała nasza rodzina, babcia, mama i czwórka dzieci, została w nocy aresztowana, po 45 minutach strachu i pakowania, przewieziona na dworzec i wtłoczona do przepełnionych, bydlęcych wagonów. Po dwóch tygodniach podróży w strasznych warunkach, 28 kwietnia przybyliśmy do Kazachstanu (swoje 11. urodziny obchodziłem, przejeżdżając przez Ural). W północnym Kazachstanie nasza rodzina musiała żyć i ciężko pracować przez sześć lat. Dzieje naszego zesłania zostały opisane w publikacji Polacy w Kazachstanie, historia i współczesność, wyd. Uniwersytetu Wrocławskiego, 1996.

Moja osobowość kształtowała się w tamtych ciężkich warunkach wygnania, mrozu, głodu, chorób i poczucia beznadziejności.

W czerwcu 1946 roku, po powrocie do Polski (do Łukowa) byłem już 17-letnim wyrośniętym chłopcem z czterema klasami szkoły podstawowej. Znaleźliśmy następnie schronienie w Warszawie, u siostry mojej Mamy, cioci Marysi. Oczekiwaliśmy na powrót mojej siostry Krystyny z kopalni węgla w Karagandzie. Dowiedzieliśmy się, że Ojciec żyje, powrócił do kraju, był więziony w obozach koncentracyjnych Oświęcim – Birkenau (nr 19853) i Buchenwald (nr 93663). Osiedlił się w miejscowości Chojnasty (obecnie Sobieszów, część Jeleniej Góry), prowadzi hotel Złoty Róg i oczekuje rodziny. Wybraliśmy się tam z bratem, siostrą i wujkiem pociągiem, zatłoczonym do niemożliwości. Jelenia Góra zrobiła na nas oszałamiające wrażenie, czysta, niezrujnowana, kolorowa, bez śladów wojny. Tramwajem dotarliśmy do Sobieszowa. Hotel zadbany, z żywopłotem, balkonem, pięknymi drzwiami. Uzgodniliśmy, że wejdę sam. Zastałem Ojca w pomieszczeniu kuchennym; długi stół, na końcu stołu siedzi siwy starszy pan, poznaję Go, to mój Ojciec. Ojciec mnie nie poznaje, bo mówi:

Słucham Pana? Odpowiadam, że chcę wynająć pokój. Dalsze pytania Ojca: Skąd przyjechałeś, ja: z Warszawy. Gdzie się urodziłeś? – w Augustowie. – To musiałeś znać mojego syna, Paweł miał na imię. Nie wytrzymałem: Tato to ja!!! Powitaniom nie było końca, wkrótce dołączyli brat, siostra i wujek. Radość i łzy. Przyjechała mama i babcia.

I tak rozpoczęło się nowe życie w Sobieszowie. Hotel wkrótce został przejęty przez Fundusz Wczasów Pracowniczych (FWP). Ojciec został zatrudniony w Dyrekcji Lasów Państwowych. My z rodzeństwem przystąpiliśmy do odrabiania zaległości.

W roku 1946/1947 ukończyłem Szkołę Podstawową dla Dorosłych w Sobieszowie i bardzo miło wspominam ten czas. Do klasy uczęszczali ludzie w różnym wieku i z różnym bagażem doświadczeń, ale każdy chciał uzupełniać swoją wiedzę i uzyskać świadectwo ukończenia szkoły. Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcące dla Dorosłych w Jeleniej Górze o strukturze semestralnej, dało możliwość ukończenia dwóch klas w jednym roku. Był to okres intensywnej pracy. Rano pracowałem jako pomocnik mierniczego w tartaku, a po południu jeździłem do szkoły tramwajem. Lekcje do późnego wieczora, odrabianie lekcji, rano praca i tak przez dwa lata. W 1949 roku zmieniłem szkołę, moje zamiłowania humanistyczne zostały wyparte przez doświadczenia syberyjskie; bałem się, że nie będę miał zawodu. Przeniosłem się do utworzonego Państwowego Liceum Przemysłu Papierniczego w Jeleniej Górze. Otrzymałem stypendium z Fabryki Maszyn Papierniczych w Cieplicach. Po uzyskaniu świadectwa dojrzałości, ruszyłem z nakazem pracy do Szczecina, z kolegą Jurkiem Kalbarczykiem. Zatrzymaliśmy się we Wrocławiu i złożyliśmy w dziekanacie Wydziału Mechanicznego dokumenty, z prośbą o dopuszczenie nas do egzaminu na I rok studiów.

Fabryka Celulozy w Szczecinie była zrujnowana. Żołnierze Armii Radzieckiej przygotowywali maszyny do wywiezienia w głąb ZSRR. Nasze przybycie nie ucieszyło kierownictwa papierni, toteż nie stawiano nam sprzeciwu w sprawie naszego wyjazdu na studia po zdanym egzaminie.

Rozpoczął się nowy okres, związany z Politechniką Wrocławską i miastem Wrocławiem. Pamiętam egzaminy wstępne w Gmachu Głównym Politechniki przy Wybrzeżu Wyspiańskiego. Na pierwszym roku studiów było nas aż 290 studentów. Gdy przeglądam indeks, stają mi przed oczyma wszyscy wykładowcy, adiunkci i asystenci, studenci i sala 329 w gmachu głównym. Najbardziej utkwiły mi w pamięci sylwetki profesorów: Stefana Drobota, prowadzącego zajęcia z matematyki, który na pierwszych zajęciach szczegółowo omówił działanie suwaka logarytmicznego, jako podstawowego narzędzia obliczeń inżynierskich; Konrada Dyby, który nas uczył geometrii wykreślnej, do nas przemawiał formą swoich rysunków, tworzonych kredą na ogromnej tablicy. Pamiętam bardzo dobrze eleganckich: profesora Egona Dworzaka, profesora Chowańca, profesora Tadeusza Demetera, który przez wiele lat był związany z naszym rokiem, bo prowadził zajęcia z rysunku technicznego i części maszyn. A były to zajęcia pracochłonne, realizowane na przenośnych deskach kreślarskich, przy pomocy przykładnicy i ekierek. Wiele kłopotów sprawiało nam liternictwo, które każdy przyszły inżynier musiał starannie opanować i za które nawet przy dobrze wykonanym projekcie z części maszyn można było uzyskać obniżoną ocenę. Profesor Demeter przez parę kadencji był prodziekanem Wydziału Mechanicznego. Profesor był bardzo zacną postacią. Miałem Go zaszczyt bliżej poznać, bo byłem przedstawicielem naszego roku w komisji stypendialnej, której przewodniczył prodziekan profesor Tadeusz Demeter.

W owych czasach podstawowym źródłem wiedzy były notatki z wykładów i stąd, aby je dobrze prowadzić, była zawsze przepychanka o zajęcie dobrych miejsc na ogromnej sali wykładowej numer 329. Wyjątek stanowiły wykłady z podstaw marksizmu-leninizmu, na których uczestnictwo było obowiązkowe, ale większość kolegów dążyła do zajęcia miejsc jak najdalej od wykładowcy, aby w czasie wykładu można było przejrzeć notatki z przedmiotów zawodowych.

Najbardziej jednak poznawaliśmy się na zajęciach studium wojskowego. Tam cały nasz rocznik podzielony był na kompanie i drużyny. Dowódcami kompanii byli pracownicy studium wojskowego, natomiast dowódcami drużyn – nasi koledzy, którzy w czasie drugiej wojny światowej służyli w I lub II Armii Wojska Polskiego. Dowódcą mojej drużyny był kolega z roku, a później mój długoletni przyjaciel, starszy sierżant Eugeniusz Janiszewski. Na początku dostawaliśmy drewniane karabiny i ćwiczyliśmy musztrę w codziennych ubraniach, ale obowiązkowo w czapkach wojskowych. Zajęcia prowadzone były na brzegach Odry i w Parku Szczytnickim. Z czasem wydawano nam kombinezony i karabiny bojowe, ale z nawierconymi otworami w komorze nabojowej, aby nie można było z nich strzelać.

 Nasza kompania w czasie zajęć w studium wojskowym

Nasza kompania w czasie zajęć w studium wojskowym
 

Zdjęcie naszej kompanii, wykonane na dziedzińcu wewnętrznym Gmachu Głównego Politechniki. Wszyscy jesteśmy ubrani w kombinezony, tylko nieliczni mają broń. Z lewej strony stoi nasz starszy sierżant Geniu Janiszewski. Była to bardzo barwna postać. Urodził się na Wołyniu. Przeszedł cały szlag bojowy z II Armią Wojska Polskiego. Znałem go bardzo dobrze, bo przez cały okres studiów inżynierskich mieszkaliśmy razem w jednym pokoju, wynajmowanym u dwóch starszych pań w domu przy ulicy Świstackiego.

Był to dość duży pokój z niekrępującym wejściem, więc było to miejsce częstych, koleżeńskich spotkań, zwłaszcza przed sesją egzaminacyjną, jak również z okazji różnych tzw. prywatek, na których spotykało się większe grono przyjaciół, aby wspólnie uczcić, np. zakończenie sesji egzaminacyjnej, imieniny, święta itp. Z czasem do naszej kwatery przylgnęła nazwa Parafia. Niewielka odległość od uczelni sprawiała, że bardzo często po zajęciach wracaliśmy do domu piechotą, wstępując po drodze do baru mlecznego na obiad, gdzie moim ulubionym daniem były pierogi ruskie z kwaśnym mlekiem.

Nazwa Parafia zrodziła się stąd, że Gienek po zajęciach głośno pytał: kto idzie do naszej Parafii, czyli w okolice ulicy Świstackiego. Do parafii należało sporo kolegów, mieszkających w naszej okolicy, a więc Tadzio Lisek, Włodek Gembski, Henio Małek, Antek Czerkas, Julek Łełyk, Jasiu Ksztoń, Jurek Kalbarczyk i inni.

Na spotkaniach często spędzaliśmy czas nad notatkami, przy deskach kreślarskich, na dyskusjach i śpiewach przy akompaniamencie gitary.

Koledzy z Parafii nad deskami kreślarskimi

 

W tym czasie napisałem słowa Hymnu Parafii, który śpiewaliśmy na melodię Mkną po szynach niebieskie tramwaje.

 

Hymn Parafii

 

Gdy Cię męczy brak forsy kolego,
Przychodź do nas i z nami się śmiej.
Tu wesoło przeżyjesz bez tego
Nie ma forsy, w kieszeni jest lżej.
Zaśpiewamy Ci wspólnie piosenkę,
Nauczymy Cię śmiać się do łez,
A gitarę gdy weźmiesz do ręki,
To zaśpiewasz wraz z nami tę pieśń.

ref.

Wiwat parafio, chłopy jak dęby
Tęgie umysły, wesołe gęby.
Kto w naszym gronie pobędzie raz,
To nie zapomni na długi czas.

Gdy przypadkiem Cię zdradzi dziewczyna
Rzuć ją w diabły i nie martw się już.
To za mała do smutku przyczyna,
Jedna poszła, dwie będą i cóż.
Tu w parafii ukoisz swe smutki,
Tu nie wolno się martwić, wszak wiesz,
Że tu woda mocniejsza od wódki,
Pij więc wodę i nuć z nami też.

ref. Wiwat parafio...

 

Okres studiów wspominam jako jeden z najpiękniejszych okresów mojego życia. Miałem szczęście przebywać w gronie wspaniałych kolegów z różnych stron Polski, z bagażem osobistych przeżyć wojennych, słuchać wykładów wielu wybitnych profesorów, specjalistów z nauk podstawowych i dyscyplin technicznych, z których wielu odeszło już na zawsze.

Początkowo zamierzałem ukończyć swe studia po uzyskaniu stopnia inżyniera. Wybrałem specjalność: maszyny wodne, bo zgodnie z sugestią ówczesnego kierownika tego kierunku zastęcy prof. mgr inż. Gustawa Gładysiewicza, po jego ukończeniu mogłem zostać kierownikiem elektrowni wodnej, by gdzieś w ciszy nad jeziorem zająć się swoimi sprawami: bo woda wie, jak płynąć, napędzać turbiny wodne, które produkują najtańszą energię elektryczną.

Ale wyszło inaczej. Za namową kolegów i zachętą Dziekana utworzonego w 1954 roku Wydziału Mechaniczno-Energetycznego, podjąłem studia magisterskie na tym Wydziale.

Na studiach magisterskich spotykaliśmy się wszyscy na wspólnych zajęciach z przedmiotów podstawowych, a więc z matematyki, mechaniki, wytrzymałości materiałów, organizacji i planowania, a także z materializmu dialektycznego i historycznego – ponieważ ówczesne władze partyjne i rządowe bardzo zabiegały o to, aby należycie ukształtować światopogląd młodego pokolenia.

Na zajęciach wybranego kierunku najbardziej pracochłonnymi były prace przejściowe. Na specjalności: maszyny wodne były to najczęściej projekty pomp i turbin wodnych, wykonywane na deskach kreślarskich. Na drugim roku studiów magisterskich wielu moich kolegów zostało zaangażowanych do pracy naukowo-dydaktycznej w Politechnice Wrocławskiej. W 1955 roku  również zostałem zatrudniony w Katedrze Maszynoznawstwa Chemicznego Politechniki Wrocławskiej, kierowanej przez profesora Stanisława Żurakowskiego. Pracę dyplomową (magisterską) Projekt turbino-pompy typu Kapłana (turbina odwracalna), realizowaną wspólnie z Włodzimierzem Gembskim pod kierunkiem zastępcy profesora mgra inż. Gustawa Gładysiewicza obroniłem 30 maja 1956 roku i od 1 października 1956 roku zostałem zatrudniony na stanowisku asystenta w Katedrze Maszyn Wodnych. W ten sposób związałem się na stałe z Politechniką Wrocławską. Przebieg mojej pracy na uczelni aż do przejścia na emeryturę w 1994 roku szczegółowo opisałem w artykule Wspomnienia o Katedrze Maszyn Wodnych, opublikowanym w materiałach Konferencji Naukowo-Technicznej, poświęconej również 50-leciu byłej Katedrze Maszyn Wodnych, Wrocław – Szklarska Poręba, 3-6 października 2001.

Wiele wydarzyło się podczas mojej pracy na uczelni. W moich wspomnieniach przywołam tylko te, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci.

Katedra Maszyn Wodnych, gdzie zostałem zatrudniony na stanowisku asystenta, miała swoją siedzibę w gmachu Nowym Mechanicznym przy ulicy Łukasiewicza 7/9. Katedra zajmowała na trzecim piętrze dwa pomieszczenia dla pracowników naukowo-dydaktycznych i salę 311, gdzie były prowadzone zajęcia dydaktyczne. Kierownikami Katedry byli na przemian wówczas starsi wykładowcy Gustaw Gładysiewicz, który prowadził zajęcia z pomp i turbin wodnych oraz Stanisław Michałowski – specjalista w zakresie elektrowni wodnych.

Ze względu na obciążenia dydaktyczne Katedra miała do dyspozycji cztery etaty na zatrudnienie tzw. pomocniczych pracowników naukowo-dydaktycznych (asystentów i starszych asystentów). Ale na tych stanowiskach istniała dość duża rotacja. Przyczyn było wiele, ale podstawowymi były: stosunkowo niskie uposażenie i brak perspektywy na przyszłość, bo Wydział Mechaniczno-Energetyczny w owym czasie, ze względu na małą liczbę tzw. samodzielnych pracowników naukowych, nie miał uprawnień do nadawania stopni i tytułów naukowych.

Wielu młodych ludzi, po krótkim stażu na uczelni, znajdowało zatrudnienie w różnych gałęziach przemysłu, gdzie było duże zapotrzebowanie na inżynierów i znacznie wyższe zarobki. Byli i tacy, którzy pracując na uczelni, prowadzili równolegle zajęcia dydaktyczne w szkołach zawodowych. Należałem do nich również, bo przez dwa lata prowadziłem zajęcia z rysunku technicznego i części maszyn w Technikum Samochodowym przy ulicy Borowskiej, gdzie dyrektorem był nasz kolega z roku, Tadeusz Butkiewicz.

Sytuacja nasza w Katedrze uległa zdecydowanej poprawie, gdy dzięki staraniom docenta Stanisława Michałowskiego otrzymała ona zlecenie z Zakładów Energetycznych Okręgu Dolnośląskiego na opracowanie instrukcji racjonalnej eksploatacji wszystkich elektrowni wodnych Okręgu Dolnośląskiego, co wiązało się z koniecznością wyznaczenia na podstawie pomiarów, rzeczywistych charakterystyk przepływowo-energetycznych, zainstalowanych tam turbin wodnych, przy różnym stopniu obciążenia. Kierownikiem tematu był docent Stanisław Michałowski, a w pomiarach i opracowaniu wyników uczestniczyli wszyscy, wówczas młodzi pracownicy Katedry. Pomiary były pracochłonne i prowadzone przy użyciu bardzo prostych przyrządów pomiarowych, bo tylko takie były wówczas dostępne. Ale dzięki tym pomiarom wyznaczone zostały charakterystyki i opracowane instrukcje obsługi dla pięciu elektrowni wodnych na Dolnym Śląsku. Nam, uczestnikom tego opracowania, zwłaszcza tym, którzy specjalizowali się w tej dziedzinie, dało to możliwość głębszego poznania wielu różnorodnych czynników, wywierających wpływ na pracę tych elektrowni.

W mojej pamięci na zawsze zostanie okres bezpośrednich kontaktów oraz przyjaznej i owocnej współpracy ze wspaniałym człowiekiem i naukowcem, jakim był profesor Adam Tadeusz Troskokański. Był kierownikiem Katedry Mechaniki Cieczy i Gazów na Wydziale Inżynierii Sanitarnej Politechniki Wrocławskiej, ałe prowadził również wykłady z wybranych działów hydromechaniki stosowanej dla studentów naszej specjalności. Stąd moje kontakty z Profesorem, bo miałem możliwość wysłuchania Jego wykładów, uczestniczenia w wielu bardzo ciekawych debatach, dotyczących zwłaszcza pomp wirowych. Miałem również szczęście być pierwszym doktorantem profesora A.T. Troskolańskiego i pod Jego kierunkiem jako promotora, wykonałem i obroniłem w 1965 roku pracę doktorską na Wydziale Mechanicznym na temat pomp próżniowych o pierścieniu wodnym.

W ramach rozprawy doktorskiej, obok opisu zjawisk hydrodynamicznych, opartych na wynikach przeprowadzonych badań, dokonałem modyfikacji metody projektowania tych pomp. W oparciu o tę metodę, na zlecenie zakładu przemysłowego z Wałbrzycha (obecnie KAMAG), opracowałem projekty konstrukcyjne i nadzorowałem uruchomienie produkcji pomp o pierścieniu wodnym typu PR, które znalazły zastosowanie w górnictwie węglowym, miedziowym, w przemyśle cukrowniczym oraz papierniczym i uzyskały wysokie oceny użytkowników krajowych i zagranicznych. Prezentowane były na wystawach i targach krajowych i zagranicznych, były wyróżniane nagrodami indywidualnymi i zespołowymi, m.in. przez NOT za wybitne osiągnięcia w dziedzinie techniki. Obszerne fragmenty mojej rozprawy doktorskiej wraz z metodą projektowania pomp o pierścieniu wodnym zostały opublikowane w książce A.T. Troskolańskiego i S. Łazarkiewicza Pompy wirowe, która jest nadal zaliczana do podstawowych podręczników z tej dziedziny wiedzy i została przetłumaczona na język niemiecki, angielski, francuski i chiński.

Po uzyskaniu doktoratu zostałem adiunktem w Katedrze Maszyn Wodnych i w wyniku wyborów zostałem przedstawicielem pomocniczych pracowników naukowo-dydaktycznych w Radzie Wydziału Mechaniczno-Energetycznego. Dzięki temu byłem świadkiem i uczestnikiem wielkich przemian organizacyjnych, jakie w tym czasie następowały w Politechnice Wrocławskiej. Zmiany te obejmowały reorganizację struktury katedralnej na instytutową. Jako jeden z pierwszych, na strukturę instytutową przeszedł w 1963 roku Wydział Mechaniczny. Wydział Mechaniczno-Energetyczny jeszcze przez parę lat funkcjonował w strukturze katedralnej i dopiero w 1968 roku, po gruntownej reorganizacji, rozpoczął działalność naukowo-dydaktyczną w strukturze instytutowej.

Rok 1968 w mojej pamięci na zawsze zostanie nie tylko z powodu zmian na wydziale, które pociągnęły za sobą głębokie zmiany organizacyjne i personalne, ale przede wszystkim przez bardzo burzliwe wydarzenia studenckie, które w marcu 1968 roku rozpoczęły się w Warszawie, a następnie przetoczyły się przez prawie wszystkie uczelnie krajowe.

Moja obecność w tych wydarzeniach rozpoczęła się od tego, że 9 marca profesor Mieczysław Sąsiadek, ówczesny dziekan Wydziału Mechaniczno-Energetycznego, po nadzwyczajnym posiedzeniu Senatu i Rady Wydziału, zobowiązał grupę osób, do której i ja należałem, aby pilnie nawiązali bezpośredni kontakt ze studentami naszego wydziału, by przekazać im decyzję rektora profesora Zygmunta Szparkowskiego o udostępnieniu studentom auli Politechniki, a tym samym odwieść ich od zamiaru organizowania wiecu solidarnościowego na Placu Grunwaldzkim i uchronić przed pałowaniem przez milicję i ZOMO. Wraz z doktorem Jerzym Kuśmidrowiczem pojechaliśmy do domu studenckiego na ulicy Podwale, gdzie byli zakwaterowani studenci naszego wydziału. Sytuacja była napięta. Trwały przygotowania do wiecu. Po dyskusji z grupą organizatorów, zredagowaliśmy komunikat, który został odczytany przed mikrofonem radiowęzła. Po wysłuchaniu komunikatu trwała ożywiona dyskusja, ale jak się okazało, zwyciężyli zwolennicy spotkania studenckiego w auli. W oznaczonym terminie aula była wypełniona po brzegi młodzieżą studencką.

Przez wiele godzin słuchałem gorących przemówień studentów, ostro krytykujących sposób sprawowania władzy przez ówczesne elity polityczne, zasiadające w różnych organach partyjnych i rządowych. Nazajutrz dowiedziałem się, że organizatorzy podjęli decyzję o studenckim strajku okupacyjnym Politechniki. Wstęp na uczelnię dla osób postronnych był zabroniony. Przy wejściu straż studencka zezwalała na wejście tylko studentom i pracownikom naukowo-dydaktycznym Politechniki. Dla studentów poszczególnych wydziałów zostały wyznaczone sale do spania i rozdziału posiłków i żywności, która była dostarczana z zewnątrz, przygotowywana przez licznie zgromadzonych wokół Politechniki ludzi.

W auli, podczas przerw toczącej się do późnej nocy dyskusji, odbywały się koncerty fortepianowe. Trzeciego dnia strajku w godzinach popołudniowych, pod naciskiem Komitetu Wojewódzkiego PZPR, rektor wydał zarządzenie o konieczności zakończenia strajku i polecił, aby wszyscy pracownicy i studenci opuścili gmach główny uczelni. Politechnika była w tym czasie otoczono kordonem milicji i ORMO, czekających na rozkaz wkroczenia do Politechniki i zaprowadzenia swoich porządków. Wśród studentów nie było jednomyślności, część studentów opuściła uczelnię, część zaś zamierzała zabarykadować się w salach i nie poddać się milicji.

Całe to ogromne zamieszanie obserwowałem, stojąc w holu gmachu głównego uczelni, w pobliżu sali 144, która była wyznaczona przez organizatorów strajku dla studentów naszego wydziału. Widząc przerażenie i desperacje wśród moich studentów, postanowiłem im pomóc i uchronić przed skutkami przewidywanych represji. Poprosiłem kilku studentów mojej specjalności, aby zaprosili wszystkich studentów Wydziału Mechaniczno-Energetycznego do sali 144, gdzie prowadzić będę zaległe zajęcia dydaktyczne z dziedziny maszyn wodnych. Po chwili sala była wypełniona po brzegi. Zaległa cisza.

Stałem przy tablicy z kredą w ręku i rozpocząłem wykład z pomp wirowych. W ustach mi zasychało. Wsłuchiwałem się w odgłosy na korytarzu, patrzyłem na drzwi wejściowe, a gdy ktoś je uchylił, aby zajrzeć do środka, prosiłem stanowczo, aby je zamknął i nie przeszkadzał w prowadzeniu zajęć dydaktycznych. Był to jedyny wykład, którego nie zapomnę do końca moich dni. Trwał z krótkimi przerwami aż do białego rana.

Rankiem opuściliśmy uczelnię, a ja po kilku dniach wylądowałem w szpitalu, do którego w czasie odwiedzin, obok rodziny, przychodzili też moi studenci z kwiatami i życzeniami powrotu do zdrowia. Z czasem wszystko wróciło do normy. Na uczelni trwał proces reorganizacji, połączony ze zmianami personalnymi na stanowiskach kierowniczych w nowo utworzonych jednostkach naukowo-dydaktycznych. Była to swoista zmiana pokoleń. Rektorem został nasz kolega z roku, Tadeusz Porębski, bardzo odpowiedzialne stanowiska dyrektora ds. współpracy z przemysłem i prorektora ds. nauki pełnił również nasz kolega z roku, późniejszy rektor Politechniki ― Wacław Kasprzak. Obaj przyczynili się w sposób znaczący do rozbudowy i wzrostu prestiżu uczelni, nie tylko w skali kraju.

Pełniłem w tym czasie szereg odpowiedzialnych funkcji. Byłem pełnomocnikiem rektora ds. praktyk zagranicznych, zastępcą dyrektora instytutu ds. studenckich, a po powołaniu na stanowisko docenta w 1972 roku zostałem kierownikiem Zakładu Napędów Hydrokinetycznych i Pomp Wirowych w Instytucie Konstrukcji i Eksploatacji Maszyn.

Od tego czasu minęło wiele lat. Patrząc z perspektywy ponad pół wieku na moje związki z Politechniką Wrocławską, w tym na 39 lat pracy naukowo-dydaktycznej na różnych stanowiskach, jestem dumny z tego, że było mi dane uczestniczyć w wielu znaczących wydarzeniach z dziedziny maszyn wodnych, a w szczególności pomp i układów pompowych specjalnego przeznaczenia. Do tych wydarzeń zaliczam:

  • Opracowanie konstrukcji i udział w uruchomieniu krajowej produkcji pomp próżniowych o pierścieniu wodnym, które znalazły zastosowanie w różnych dziedzinach przemysłu, opracowanie projektów oraz nadzór nad uruchomieniem krajowej produkcji niestosowanych dotychczas w kraju pomp zbiornikowych i zanurzalnych, przeznaczonych do transportu hydraulicznego rud metali nieżelaznych.

  • Opracowanie teoretycznych podstaw projektowania oraz nadzór nad wdrożeniem odwodnienia głównego ZG Rudna o głębokości H=1060 metrów w układzie jednokomorowym. Doświadczenia nabyte w eksploatacji tego układu utorowały drogę w budowie i rozpowszechnieniu odwodnienia w innych kopalniach krajowych, a także ukierunkowało produkcję pomp głównego odwadniania, przeznaczonych do pracy w układach jednokomorowych.

Za te działania zostałem odznaczony Złotą Odznaką LGOM, a Politechnika Wrocławska uzyskała nowy obiekt o znaczącej powierzchni, przeznaczony do celów naukowo-dydaktycznych i badań eksperymentalnych w postaci Centralnego Laboratorium Pomp i Transportu Hydraulicznego przy ulicy Żabia Ścieżka. Laboratorium (które obecnie jest w gestii Wydziału Mechaniczno-Energetycznego) powstało z mojej inicjatywy, przy dużym poparciu ówczesnych władz uczelni w osobach rektora profesora Tadeusza Porębskiego i dyrektora Instytutu profesora Romana Sobolskiego inż. Tadeusza Tyzenhuza z KGHM w Lubinie, dyrektora Stanisława Kosożewskiego ze ŚFUP w Świdnicy, inżyniera Wiesława Krupy i dyrektora dra inż. Bohdana Jasińskiego z MPWiK we Wrocławiu.

Budowa trwała długo, opóźniły ją wydarzenia stanu wojennego. Po różnych perturbacjach laboratorium przekazane zostało do eksploatacji w1984 roku. Obowiązki kierownika laboratorium do 1986 roku pełniłem ja. Obecnie kierownikiem laboratorium jest prof. Janusz Plutecki.

Będąc członkiem Sekcji Oceanotechniki Komitetu Badań Morza Polskiej Akademii Nauk, przy współpracy z Instytutem Okrętownictwa Politechniki Szczecińskiej, kierowałem zespołem, który opracował założenia projektowe układów do wydobywania z dna morskiego o głębokości H>4000 m konkrecji żelazomanganowych Był to nasz wkład w zawiązanie się w 1987 roku organizacji INTEROCEANMETAL z siedzibą w Szczecinie, wraz z przyznaniem przez ONZ strefy na Oceanie Spokojnym z prawem do eksploatacji konkrecji polimetalicznych, zalegających na dnie oceanu. Obecnie prace badawcze, związane z tą tematyką nabierają w świecie oraz również w Polsce coraz większego rozmachu. Dzięki moim wcześniejszym opracowaniom, uczestniczę w zespole badawczym, kierowanym przez prof. Jerzego Sobotę z Akademii Rolniczej w realizacji tematu Systemy wydobycia i transportu konkrecji z dna oceanów.

Paweł Zworski

 

INDEKS   |   BIOGRAFIA   |    TEKSTY   |   Sybir   |   FOTO   |   KONTAKT


Copyright © Paweł Zworski